Miedzy Jarocinem a Brzostowem, niedaleko drogi wiodącej do Borku, leżał dawniej, a może jeszcze i dziś leży, ogromny głaz o dziwnym kształcie, przypominającym jeźdźca na koniu.
Pewnego dnia, a było to jeszcze przed pierwszą wojną światową, szedł tamtędy pewien młodzian i wesoło sobie pogwizdywał. Przez ramie miał przewieszoną torbę skórzaną z kartonami, na piersiach lornetkę, a w górnej kieszeni kurtki tuzin zatemperowanych ołówków, był to bowiem malarz, który wędrował od miasta do miasta, od dworu do dworu i ciągle rysował.
Ujrzawszy z daleka wielki głaz, przypatrywał mu się najpierw przez lornetkę, a potem skierował ku niemu swe kroki. Obszedł go wokoło, obejrzał z lewej strony, później z prawej, a potem siadł na murawie i zaczął go szkicować.
Siwobrody staruszek pasł opodal łaciatą krowę. Obaczywszy młodzieńca zbliżył się doń i przyglądał się
Jego rysunkowi. Młodzian poczęstował staruszka papierosem i zagadnął:
-Jak was, dziaduniu, nazywają?
-A zwyczajnie, po domowemu, Jacenty - odparł zapytany - mieszkam ty blisko, w tym oto lichym dworeczku.
-A to może wiecie, skąd się tu wziął ten głaz?
-Czemu nie - odparł Jacenty z uśmiechem - tu każde dziecko zna historie tego kamienia.
I zaczął swoją opowieść:
Bardzo dawno temu, ale kiedy, dokładnie nie pomne, bo to mi jeszcze mój dziad opowiadał, stał w Jarocinie na wzgórzu, tam gdzie dzisiaj jest dworzec kolejowy, piękny zamek. W zamku mieszkał pan, niby dziedzic. Dziedzic był ani zły, ani dobry, ot, taki sobie, ale straszny niedowiarek. Raz przyszedł do niego proboszcz z Jarocina. Gadali o tym i owym, aż proboszcz spytał go, niby tego dziedzica, czy on wierzy w Boga. Dziedzic roześmiał się na to, a potem powiedział tak:
-Wierze, że przede mną był las i pomnie las zostanie; wierze, że w lesie sarny, wilki i lisy; wierze, że na sto kroków trafie ze swojej flinty każdego zwierzaka. Ale z Panem Bogiem to się jeszcze nie spotkałem.
Taki to był jucha, ten dziedzic, że poza lasem świata dla niego nie było. A łowy lubił, oj lubił! Polował w świątek i piątek, i pies był na zwierzynę.
Miał dziedzic swojego bliskiego przyjaciela we wsi Góra, o mile od Jarocina, także zawołanego myśliwego. Bywało zwykle tak, że pan z Jarocina wyjeżdżał na rozstaje, tam gdzie rozchodziły się drogi do Borku i Góry, i grał donośnie na rogu myśliwskim, a dziedzic z Góry też na rogu mu odpowiadał. Tak się zmawiali na łowy.
Pewnego roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, spadły ogromne śniegi, a potem nastał mróz tęgi. Nic dziwnego, że w okolicznych lasach zaczęły grasować wilki. Niewielka ich była gromada, bo jeno sześć sztuk. Ale były tak zuchwałe, że w biały dzień podkradały się pod wieś i porywały świnie, gęsi czy nawet cielęta. A gajowi nie mogli się dość naskarżyć dziedzicowi, jakie to szkody czynią owe bestie wśród młodych saren.
Dziedzic Jarociński był starym kawalerem i zwykle na święta wyjeżdżał do swoich krewnych. Ale w tym roku nie zaprosili go. Strzeliła mu wiec do głowy dziwna a bezbożna myśl: postanowił zapolować na wilki w samą wigilie Bożego Narodzenia. Jak postanowił, tak zrobił: wsiadł na koń, flintę przewiesił przez ramie, wziął z sobą dwa ogary i pokłusował w stronę lasu.
Noc była pogodna i cicha, a niebo tak wygwieżdżone, że zdawało się, iż gwiazda z gwiazdą się łączą niby szklane paciorki na sznur nanizane.
Gdy mijał ostatnią chatę jarocińską, wybiegła nagle zza opłotków gromada parobczaków w kożuchach, z gwiazdorem na czele i huknął śpiew: "Bóg się rodzi, moc truchleje.."
Przestraszony rumak dziedzica uskoczył na bok, a myśliwskie ogary pognały z głośnym ujadaniem za kolędnikami. Dziedzic przystaną, obejrzał się za siebie. Kościół jarociński gorzał jasnością wszystkich swoich okien i rozbrzmiewał muzyką organów i dzwonów. Przez śnieżną biel grudniowej nocy spieszyły ku niemu ze wszystkich stron gromadki ciemnych postaci.
-Pasterka! - pomyślał dziedzic.
Poczuł w sercu dziwny ucisk. Był to jednak krótki moment. Po chwili machną pogardliwie ręką:
-To dobre dla gminu... - I pogalopował na przełaj ku ciemniejącemu lasowi.
Wkrótce stał już na skraju boru przy rozstajnych drogach. Chwycił właśnie za róg myśliwski, by wedle zwyczaju dać znak przyjacielowi swemu w Górze, gdy nagle z gęstwiny leśnej wypadł na niego ogromny wilk. Ślepia gorzały mu zielonkawożółtym blaskiem, a z paszczy połyskiwały dwa rzędy białych kłów. Kon dziedzica zaczął chrapać bojaźliwie i przysiadł na zadzie, a ogary zjeżyły sierść na karkach i skomląc przytuliły się do strzemion swego pana. Ten odruchowo porwał strzelbę, zmierzył w świecące ślepia i dał ognia z obu luf.
Ale wilcze ślepia płonęły nadal, a z paszczy zwierzęcej ozwał się ludzki głos:
A nie wiesz to, panie, że w noc wigilijną nie wolno zabijać żadnego bożego stworzenia! Za karę zostaniesz tu po wieczne czasy jako przestroga dla ludzi, którzy nie mają serca dla zwierząt.
Wilcze ślepia zgasły nagle, a dziedzic jarociński poczuł, jak zimno i odrętwienie obejmuje jego członki. Fuzja wypadła mu z kostniejących rąk.
Nazajutrz słudzy jarocińskiego zamku długo szukali swego pana, sądząc, że go napadły wilki. Reszcie na skraju lasu obok drogi znaleźli fuzje dziedzica, a obok niej ogromny głaz granitowy, którego tu wczoraj jeszcze nie było. Głaz wyobrażał jeźdźca na koniu z dwoma psami, a jeździec jota w jotce przypominał im pana. Taka to jest wieść gminna o kamieniu pod Jarocinem - zakończył starzec i zadumał się głęboko.
-Dziękuję, ci, ojcze - rzekł malarz - może kiedyś umieszczę waszą opowieść pod tym oto rysunkiem.
To rzekłszy uścisnął serdecznie dłoń starcowi i powędrował w dalsza drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz