czwartek, 19 kwietnia 2012

O podziemnym tunelu i umowie z diabłem

W Radlinie przy skrzyżowaniu dróg prowadzących z Mieszkowa do Żerkowa i z Radlińca do Wilkowyi stoją ruiny zamku,który był własnością rodu Sapiehów.Olbrzymi zamek posiadał wiele komnat.Jedna z nich była tak wielka,że można było do niej wjechać karetą zaprzężoną w czwórkę koni i w niej zawrócić.Z zamku do kościoła św.Marcina w Jarocinie i do pobliskiego pałacu w parku prowadziła,jak głoski legenda,podziemna droga,którą można było przebyć karocą.Tunel był niebezpieczny i krążyły wieści,że kto chce go przebyć, musi zaprzedać się diabłu,bo ten stawia swoje warunki.Jeden z członków rodu Sapiehów zakochał się w hrabinie z Jarocińskiego zamku,która w tajemnicy przed mężem przyjmowała go w swych komnatach.Gdy dowiedział się o tym mąż doszło między konkurentami do sprzeczki i bójki na terenie otaczającego zamku w parku.Sapieha zamordował hrabiego , a sam podziemną drogą w ukryciu chciał wrócić do Radlina.Przy wejściu do tunelu czekała na niego dziwna postać-diabeł,który zapewnił go o bezpiecznym powrocie-pod warunkiem,że zrobi to co ten mu każe.Magnat wracając do domu,miał nie oglądać się za siebie.W obawie przed schwytaniem Sapieha zgodził się wykonać to polecenie i w pośpiechu udał się w drogę powrotną.Będąc w połowie drogi do swego zamku,usłyszał z oddali stukot końskich kopyt.Przestraszony zbliżającą się pogonią, zlekceważył daną obietnicę i odwrócił się.Wtedy konie spłoszyły się,stanęły dęba i dał się słyszeć huk walącego się sklepienia.Gruzy i ziemia odcięły drogę z obu stron.Sapieha nigdy do domu nie wrócił.Został w podziemiach.Od tego czasu ta podziemna droga nie jest używana.Pozostała tylko legenda.

Cygański mostek

Na przełomie XIX i XX weku żyli i gospodarzyli się w Witaszycach żyli moi pradziadkowie.Doczekali się jedenaściorga dzieci.Ziemi mieli mało, a gąb do wyżywienia sporo.Dlatego głowa rodziny postanowiła dorobić.Został woziwodą.Zamówił u bednarza beczki.Razem z prababcią jeździli do pobliskich strumyków i czerpali z nich wodę, by potem sprzedawać ją po okolicznych domostwach.Pewnego razu pradziadek, nie mówił nikomu, sam napełnił beczki w miejscu, gdzie dzisiaj jest "cygański mostek". Wodę sprzedał.Ale co się działo ze zwierzętami z tych gospodarstw,które zakupiły wodę, nie sposób opisać.Konie rżały, świnie kwiczały,owce beczały,a psy wyły całą noc.Zwierzęta taranowały ogrodzenia.Następnego dnia ci, którzy kupili od pradziadka wodę, przyszli ze skargą i pradziadek musiał im oddać pieniądze.Już nigdy więcej w tym zauroczonym miejscu nie napełniał beczek.
Kiedy gospodarstwo przejął mój dziadek Stasiu, chciał sprawdzić wiarygodność pradziadkowej opowieści.Pewnego dnia orząc w polu w pobliżu"cygańskiego mostka",napoił wodą konia Karego.Ogier wpadł w taki szał, że dziadek nie mógł sobie z nim poradzić.Koń pobiegł w nieznane.Dopiero późnym wieczorem wrócił do domu.Moja mama Mirka i jej siostra Jola nigdy nie odważyły się napoić krów tą wodą.Miejsce to omijały nawet sarenki.Zresztą nie tylko one stroniły od wody płynącej pod "cygańskim mostkiem". Również inni gospodarze, stroniąc od tego miejsca , pędzili bydło do wodopoju,który był w głębi lasu.
                                                                                                   Adam Majewski   

o rochu co przechadza się wokół cmentarza

Był sobie Roch, miał on dwa psy. Pilnował kaplicy na cmentarzu. Pewnego dnia psy zagryzły owcę na śmierć. Na niebie w tym czasie był księżyc w pełni. Psy zaczęły wyć nad martwym ciałem do księżyca. Chłopi przybyli na miejsce, gdzie unosił się skowyt i ruszyli stamtąd na chatę Stróża, po czym on pobiegł do kaplicy i zorientował się, że jego dom płonie. Roch zamknął się w kościele. Wyrzucił obraz Matki Boskiej, drzwi zatrzasnęły się, a z nieba zniknął księżyc. Roch zginął od ognia, który chłopi wywołali. Do 1910 roku, widmo krążyło wokół cmentarza w Cielczy, przy każdym zaćmieniu księżyca, jednak kiedy na miejscu Rochowej chałupy wybudowano kościół, nikt już Rocha z psami nie widział.

kamień

Miedzy Jarocinem a Brzostowem, niedaleko drogi wiodącej do Borku, leżał dawniej, a może jeszcze i dziś leży, ogromny głaz o dziwnym kształcie, przypominającym jeźdźca na koniu.
Pewnego dnia, a było to jeszcze przed pierwszą wojną światową, szedł tamtędy pewien młodzian i wesoło sobie pogwizdywał. Przez ramie miał przewieszoną torbę skórzaną z kartonami, na piersiach lornetkę, a w górnej kieszeni kurtki tuzin zatemperowanych ołówków, był to bowiem malarz, który wędrował od miasta do miasta, od dworu do dworu i ciągle rysował.
Ujrzawszy z daleka wielki głaz, przypatrywał mu się najpierw przez lornetkę, a potem skierował ku niemu swe kroki. Obszedł go wokoło, obejrzał z lewej strony, później z prawej, a potem siadł na murawie i zaczął go szkicować.
Siwobrody staruszek pasł opodal łaciatą krowę. Obaczywszy młodzieńca zbliżył się doń i przyglądał się
Jego rysunkowi. Młodzian poczęstował staruszka papierosem i zagadnął:
-Jak was, dziaduniu, nazywają?
-A zwyczajnie, po domowemu, Jacenty - odparł zapytany - mieszkam ty blisko, w tym oto lichym dworeczku.
-A to może wiecie, skąd się tu wziął ten głaz?
-Czemu nie - odparł Jacenty z uśmiechem - tu każde dziecko zna historie tego kamienia.
I zaczął swoją opowieść:
Bardzo dawno temu, ale kiedy, dokładnie nie pomne, bo to mi jeszcze mój dziad opowiadał, stał w Jarocinie na wzgórzu, tam gdzie dzisiaj jest dworzec kolejowy, piękny zamek. W zamku mieszkał pan, niby dziedzic. Dziedzic był ani zły, ani dobry, ot, taki sobie, ale straszny niedowiarek. Raz przyszedł do niego proboszcz z Jarocina. Gadali o tym i owym, aż proboszcz spytał go, niby tego dziedzica, czy on wierzy w Boga. Dziedzic roześmiał się na to, a potem powiedział tak:
-Wierze, że przede mną był las i pomnie las zostanie; wierze, że w lesie sarny, wilki i lisy; wierze, że na sto kroków trafie ze swojej flinty każdego zwierzaka. Ale z Panem Bogiem to się jeszcze nie spotkałem.
Taki to był jucha, ten dziedzic, że poza lasem świata dla niego nie było. A łowy lubił, oj lubił! Polował w świątek i piątek, i pies był na zwierzynę.
Miał dziedzic swojego bliskiego przyjaciela we wsi Góra, o mile od Jarocina, także zawołanego myśliwego. Bywało zwykle tak, że pan z Jarocina wyjeżdżał na rozstaje, tam gdzie rozchodziły się drogi do Borku i Góry, i grał donośnie na rogu myśliwskim, a dziedzic z Góry też na rogu mu odpowiadał. Tak się zmawiali na łowy.
Pewnego roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, spadły ogromne śniegi, a potem nastał mróz tęgi. Nic dziwnego, że w okolicznych lasach zaczęły grasować wilki. Niewielka ich była gromada, bo jeno sześć sztuk. Ale były tak zuchwałe, że w biały dzień podkradały się pod wieś i porywały świnie, gęsi czy nawet cielęta. A gajowi nie mogli się dość naskarżyć dziedzicowi, jakie to szkody czynią owe bestie wśród młodych saren.
Dziedzic Jarociński był starym kawalerem i zwykle na święta wyjeżdżał do swoich krewnych. Ale w tym roku nie zaprosili go. Strzeliła mu wiec do głowy dziwna a bezbożna myśl: postanowił zapolować na wilki w samą wigilie Bożego Narodzenia. Jak postanowił, tak zrobił: wsiadł na koń, flintę przewiesił przez ramie, wziął z sobą dwa ogary i pokłusował w stronę lasu.
Noc była pogodna i cicha, a niebo tak wygwieżdżone, że zdawało się, iż gwiazda z gwiazdą się łączą niby szklane paciorki na sznur nanizane.
Gdy mijał ostatnią chatę jarocińską, wybiegła nagle zza opłotków gromada parobczaków w kożuchach, z gwiazdorem na czele i huknął śpiew: "Bóg się rodzi, moc truchleje.."
Przestraszony rumak dziedzica uskoczył na bok, a myśliwskie ogary pognały z głośnym ujadaniem za kolędnikami. Dziedzic przystaną, obejrzał się za siebie. Kościół jarociński gorzał jasnością wszystkich swoich okien i rozbrzmiewał muzyką organów i dzwonów. Przez śnieżną biel grudniowej nocy spieszyły ku niemu ze wszystkich stron gromadki ciemnych postaci.
-Pasterka! - pomyślał dziedzic.
Poczuł w sercu dziwny ucisk. Był to jednak krótki moment. Po chwili machną pogardliwie ręką:
-To dobre dla gminu... - I pogalopował na przełaj ku ciemniejącemu lasowi.
Wkrótce stał już na skraju boru przy rozstajnych drogach. Chwycił właśnie za róg myśliwski, by wedle zwyczaju dać znak przyjacielowi swemu w Górze, gdy nagle z gęstwiny leśnej wypadł na niego ogromny wilk. Ślepia gorzały mu zielonkawożółtym blaskiem, a z paszczy połyskiwały dwa rzędy białych kłów. Kon dziedzica zaczął chrapać bojaźliwie i przysiadł na zadzie, a ogary zjeżyły sierść na karkach i skomląc przytuliły się do strzemion swego pana. Ten odruchowo porwał strzelbę, zmierzył w świecące ślepia i dał ognia z obu luf.
Ale wilcze ślepia płonęły nadal, a z paszczy zwierzęcej ozwał się ludzki głos:
A nie wiesz to, panie, że w noc wigilijną nie wolno zabijać żadnego bożego stworzenia! Za karę zostaniesz tu po wieczne czasy jako przestroga dla ludzi, którzy nie mają serca dla zwierząt.
Wilcze ślepia zgasły nagle, a dziedzic jarociński poczuł, jak zimno i odrętwienie obejmuje jego członki. Fuzja wypadła mu z kostniejących rąk.
Nazajutrz słudzy jarocińskiego zamku długo szukali swego pana, sądząc, że go napadły wilki. Reszcie na skraju lasu obok drogi znaleźli fuzje dziedzica, a obok niej ogromny głaz granitowy, którego tu wczoraj jeszcze nie było. Głaz wyobrażał jeźdźca na koniu z dwoma psami, a jeździec jota w jotce przypominał im pana. Taka to jest wieść gminna o kamieniu pod Jarocinem - zakończył starzec i zadumał się głęboko.
-Dziękuję, ci, ojcze - rzekł malarz - może kiedyś umieszczę waszą opowieść pod tym oto rysunkiem.
To rzekłszy uścisnął serdecznie dłoń starcowi i powędrował w dalsza drogę.

Historia pewnej wierzby

Na cmentarzu w Wilkowyi rosła stara,płacząca wierzba.Jej historia jest następująca.Dawno,dawno temu żyła sobie w wiosce wdowa,która miała dziecko-małego synka.Bardzo go kochała,dbała o niego.Chłopiec był jednak niegrzeczny i niedobry dla swojej mamy.
Po pewnym czasie ciężko zachorował i zmarł.W miejscu , w którym został pochowany,usypano mały grób z ziemi.Co wieczór na mogile pokazywała się mała rączka i słychać było płacz dziecka.
Wdowa była bardzo zmartwiona i nie wiedziała co począć.Poradzono jej, aby zerwała witkę wierzbową,zbiła nią wystającą rączkę,a następnie posadziła gałązkę na grobie.Tak też uczyniła.Z gałązki wyrosła piękna wysoka, płacząca wierzba, a rączki już więcej nie widziano.Kilka lat temu wierzba została usunięta, a jej historia powoli odchodzi w zapomnienie.

ruiny zamku opalickich

Wokół ruin zamkowych krąży wiele legend. To ponoć dla przepędzenia pojawiających się upiorów Radoliński nakazał rozbiórkę pałacu. Miejscowa ludność powtarzała z pokolenia na pokolenie, że pałac połączono z pobliskim kościołem podziemnym przejściem. Dowodem mają na to być wyorywane do dzisiaj kamienie z fragmentami zmurszałych cegieł. Znaleźli się podobno śmiałkowie, którzy odważyli się zejść w te podziemne korytarze, lecz musieli stamtąd uciekać, gdyż nagle gasły im świece i mieli trudności z oddychaniem. Inne z kolei legendy wiążą się z rodziną Sapiehów. Otóż jeden z nich miał wyjątkowo złą naturę, gdyż - zmuszając ludzi do ciężkiej pracy - nie tylko marnie płacił, ale nawet podsłuchiwał swych poddanych. Przebierał się nieraz za żebraka i przepytywał mieszkańców okolicznych wsi, co sądzą o gospodarzu pałacu. Tych, którzy źle się o nim wyrażali, kazał porywać, a następnie surowo karać. Biedaków wrzucano do studni, nabitej ostrymi hakami, które spadającemu w dół nieszczęśnikowi szarpały ciało. Jęki i krzyki ofiar usłyszeć można ponoć jeszcze dzisiaj przy pałacowych ruinach w księżycowe wieczory. Inna legenda mówi, iż jeden z Sapiehów tak obawiał się o własny majątek, że niezwykle rzadko opuszczał Radlin. A kiedy już musiał opuścić swą rezydencję, to wsiadał na konia, którego podkowy przybite w odwrotną stronę sugerowały, że pan zamku właśnie wrócił! Cóż, takie sobie pańskie dziwactwa...

Duch Kucharza w Tarcach

Działo się to wszystko przed pierwszą wojną światową. Antoni Kuderski był wówczas stróżem pałacu w Tarcach. Chodził wokół pałacu i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Od tutejszych starszych ludzi słyszał opowieści o dziwnej zjawie – duchu kucharza. To za jego sprawą słychać było z podziemi pałacu stukot przesuwanych rondli, trzaskanie talerzy i kubków, a także huk spadających pokryw.
   O tych dziwnych odgłosach Antoni powiadomił hrabiego Ludwika – brata Zbigniewa Grzeńskiego. Oczywiście panicz nie uwierzył w opowieść Antoniego i postanowił sam spotkać się oko w oko ze straszną zjawą. Przed północą kazał się zamknąć w pałacowej kuchni. Przez chwilę panowała tam głęboka cisza. Nagle stojący przed drzwiami mężczyźni, którzy nadsłuchiwali, co dzieje się z paniczem, usłyszeli przerażony głos hrabiego i dobijanie się do drzwi. Dziedzic walił w nie mocno pięściami. Gdy mężczyźni otworzyli drzwi, zobaczyli przerażonego panicza, ledwie utrzymującego się na nogach. W niewyraźny sposób hrabia miał poważną wadę wymowy, opowiedział, że widział kucharza, który zmierzał w jego kierunku z nożem w ręku.
   Od tego czasu nikt nie odważył się wejść do pałacowej kuchni w nocy.